12-05-2014
zmień rozmiar tekstu
A+ A-
Kolejne wydanie Eurowizji już za nami. Ale tym razem nie jest jak co roku. Od lat polska obecność na tym festiwalu była symboliczna, o ile w ogóle była. W tym roku miało być inaczej. I jest, ale nie za sprawą polskich wykonawców, a austriackiego piosenkarza o specyficznym scenicznym image. „Kobieta z brodą” zawojowała media i niepodzielnie od kilkudziesięciu godzin panuje w polskim Internecie.
Internauci tworzą memy i bon-moty. Na temat Conchity Wurst wypowiadają się inni artyści, psychologowie, specjaliści od wizerunku oraz (a jakże) politycy. Na temat wypowiadających wypowiadają się specjaliści od (nie)tolerancji, piewcy i krytycy gender. Oczywiście nie brakuje porównań „wynaturzonego” wizerunku, ze zdrową słowiańską prezentacją polskich wykonawców. I to porównań całkiem poważnie serwowanych przez osoby, które jeszcze kilka tygodni temu podkreślały, że wybór akurat uwłacza polskiej godności, polskiej wsi i polskiej piosence. Można to skomentować parafrazą jednej pani minister „Sorry, taki mamy patriotyzm”, ale byłoby to zbytnie uproszczenie. Wygląda na to, że Polacy naprawdę chcieli żeby polski zespół wspiął się na szczyt. Problem w tym, że jakikolwiek zespół na szczyt czegokolwiek. Oczywiście to, czy nasi wykonawcy na Eurowizję się podobają czy nie, jest kwestią gustu, ale sam konkurs od lat stał się synonimem europejskiego kiczu. To naprawdę nie ta sama , w której (zresztą z trudem) w 1974 roku wygrała a w 1988 Celine Dion. A już przecież wówczas krytykowano festiwal za „płytkie schlebianie gustom publiczności”… czyli – znów parafrazując cytat, tym razem z reklamy „Wygrywam wszelkie konkursy, nie ważne jakie?”.
Oczywiście kwestia (nie)wygranej w Eurowizji zaczęła mieć już drugie, trzecie i czwarte dno. Nie zachwycanie się zwycięzcą zostało już ogłoszone przez jedną stronę jako przejaw zacofania i zaściankowości („Jesteśmy 70 lat za Europą”, krzyczy jeden z tytułów). Druga strona z dumą odpiera te ataki, nazywając „postępowców” słownictwem, którego lepiej chyba nie powtarzać… A wszyscy zachowują się, jakby to było coś nowego.
Tymczasem nie jest. Zupełnie nie jest. „Kobiety z brodą” nie tylko były atrakcjami wielu trup cyrkowych, ale także pozowały do portretów (jak choćby słynna "Dziewica z brodą", XVII wieczny obraz który można obejrzeć w Muzeum Narodowym we Wrocławiu), mężczyźni o scenicznym „kobiecym wyglądzie” to zasadniczo norma od wielu lat. Niekonwencjonalny wygląd – na równi z umiejętnościami wokalnymi przyniósł sławę takim muzykom jak choćby Boy George. A i Polska nie jest taka „zaściankowa”, skoro w talent show sukcesy święcili Michał Szpak i Madox.
O co zatem chodzi? To proste – o popularność. Conchita Wurst jest teraz na ustach wielu ludzi. Ale kto kojarzy nazwisko Thomas Neuwirth? Austriacki piosenkarz przez wiele lat nie był w stanie we własnej postaci „przebić się” w show biznesie. Wystarczyło (nadal nieźle śpiewając) zapuścić włosy i brodę oraz założyć sukienkę i wykonać makijaż, żeby odnieść sukces, czy choćby zostać zauważonym.
Można zastanawiać się nad ceną takiej sławy, nad tym że „pięć minut” artysty minie, a on na zawsze pozostanie „kobietą z brodą”. Z drugiej jednak strony – czy nie o to chodzi w rozrywce? Żeby zadziwić, zszokować, rozbawić?
Niektóre komentarze wskazują, że w istocie Conchita i Cleo mają wiele wspólnego. Po prostu użyte zostały inne środki „artystycznego wyrazu”, ale cel był ten sam – zapaść w pamięć na tyle, żeby wygrać. Wygląda na to, że Eurowizja ma coraz mniej wspólnego z muzyką, a coraz więcej z rynkiem reklamowym, gdzie „nie ważne jak byle marka została wspomniana”. A muzyka? Cóż, pomału staje się dodatkiem do scenicznego wizerunku, równie ważnym jak ta puszczana podczas zakupów w centrach handlowych…